Przed przyjazdem do Bangkoku nasłuchaliśmy się różnych opinii na temat stolicy Tajlandii. Tych bardzo entuzjastycznych … i tych skrajnie negatywnych. To dobry punkt wyjścia, bo pozwala nie nastawiać się na nic, nie generować zbędnych oczekiwań i wyobrażeń. Pozwala doświadczyć miasta po swojemu, z czystą kartą. Jakie było moje doświadczanie Bangkou? Mocne! Wystarczy powiedzieć, że tydzień później, w otoczeniu rajskich wysp i lazurowej wody, wciąż wracałam do chwil mających miejsce w Mieście Aniołów*. Każdego dnia Bangkok wciągał nas w wir wydarzeń i miejsc, odurzał zmysły i oszołomionych wypluwał ze swych wnętrzności nad ranem. I wiecie co? To było cuuuudowne!
Miasto kontrastów
Podczas wszystkich naszych podroży kluczową kwestią jest lokalizacja, w której się zatrzymujemy. Nad znalezieniem odpowiedniej miejscówki spędzamy wiele godzin analizując fora i mapy miasta. Nie kuszą nas wyszukane wnętrza w atrakcyjnych cenach, ale zlokalizowane na peryferiach. Nie przekonują nas również argumenty, że przecież tu się tylko śpi, więc po co kombinować. Uwielbiam być w centrum wydarzeń od początku i przez całą dobę. Ale gdzie jest serce Bangkoku? Sprawa nie jest wcale taka oczywista. Bangkok jest jednym z największych miast na świecie, zamieszkuje go prawie 11 mln ludzi (!!!), czyli prawie 1/3 populacji Polski! Dzielnice (a jest ich ponad 50) kipią energią i własnym życiem. I choć niektórzy nie wyobrażają sobie opuszczać nowoczesnej i biznesowej część miasta, my zdecydowaliśmy się zlokalizować z dala szklanych drapaczy chmur, luksusowych hoteli i sklepów. Przez 5 dni nasze życie w Bangkoku, zaczynało się i kończyło w starej część miasta (dzielnicy Banglamphu), w niedalekiej odległości od głównych zabytków, rzeki Menam i kultowej mekki backapcersów, ulicy Khao San. Starzy wyjadacze Bangkoku pokręcą z pobłażaniem głową, jednak dla nas był to wybór, który powtórzylibyśmy bez zawahania. W tej części miasta życie toczy się na ulicy. Na ulicy możesz zjeść wszystko i kupić wszystko. Powietrze jest wybuchową mieszanką żaru, zapachów tajskiego żarcia i … brudu. Brzmi strasznie, ale taki właśnie jest Bangkok w swoim tradycyjnym wydaniu, które koniecznie trzeba poznać i zobaczyć. Po kilku godzinach można się przyzwyczaić, a po kilku dniach od wyjazdu zaczyna się nawet za tym tęsknić 🙂
Miasto pół tysiąca świątyń i jednego króla
Co trzeba zobaczyć w Bangkoku? Świątynie! A tych w mieście jest prawie 500! Absolutnym #mustsee jest spektakularny, pełny przepychu i złota kompleks świątynny Wat Phra Kaew. Będąc na miejscu warto zwrócić uwagę na fantasmagoryczne wizerunki demonów, które tworzą niezwykły klimat. Interesującym zabytkiem znajdującym się w kompleksie jest Wielki Pałac. W tej rezydencji król Tajlandii przyjmuje ważnych gości, odbywają się tu ceremonie koronacyjne, ślubne i państwowe. W ogóle sama kwestia władcy Tajlandii jest bardzo ciekawa. Pod koniec zeszłego roku umarł dotychczasowy król – Rama IX, który panował od …uwaga…1946 roku (swoją drogą najdłużej panujący monarcha na świecie)! Powiedzieć, że był lubiany przez rodaków, to jak nic nie powiedzieć. Był uwielbiany, był traktowany jak półbóg! Żałoba narodowa po zmarłym królu będzie trwać rok i o ile miasto wróciło już do swojego naturalnego rytmu, gołym okiem widać, że Tajowie przeżywają odejście swojego monarchy. Tajki chodzą w głębokiej czerni i spędzają godziny na modlitwach w upale pod murami pałacu. Pracownicy instytucji publicznych noszą czarne wstążki, a o żałobie przypomina się nawet na pokładzie tajskich linii lotniczych AirAsia. Wizerunek zmarłego króla jest wszechobecny. To naprawdę niesamowite zjawisko socjologiczno-antropologiczne 🙂
Co jeszcze? Przebywając w Bangkoku nie można pominąć świątyni Wat Pho z największym na świecie posągiem Buddy, liczącym 45 metrów długości i 15 metrów wysokości! Z kolei najstarsza świątynia Wat Arun urzeka misterną dekoracją wykonaną z tłuczonej chińskiej porcelany, która używana była jako balast w łodziach krążących między Chinami, a Tajlandią. A skoro o Chinach mowa, koniecznie trzeba zaznać energii płynącej z dzielnicy Chinatown! To bardzo orientalne doświadczenie i uliczne jedzenie, którego próżno szukać w innych miejscach Bangkoku. Osobiście żałuję, że spędziliśmy tam tylko jeden wieczór. Na koniec koniecznie trzeba wsiąść do wodnej taksówki i popłynąć kanałami rzeki Menam, w stronę starej stolicy Bangkoku zwanej również pod nazwą Thonburi. To tu ujrzeć można tradycyjne domy na palach i życie zwykłych Tajów, głównie tych najuboższych. Dopiero taka wyprawa daje nam jakikolwiek pogląd na miasto i uświadomi jego kosmiczną wielowymiarowość!
Daj się wciągnąć!
Gdy już zobaczymy wszystkie obowiązkowe punkty, warto odłożyć przewodnik do walizki…i dać się pochłonąć miastu! Szalone i przyprawiające o zawał (to o mnie!!!) przejazdy tuk tukami, niezliczona liczba ulicznych pad-thai i kokosów, nowe znajomości – na każdym kroku i na każdym rogu, masaże tajskie stóp za 15 zł i całonocne w tańcu pląsania na najbardziej imprezowej ulicy świata – Khao San. Mówię Wam, tych wrażeń nie sposób opisać słowami! A zwłaszcza wrażeń związanych azjatycką mekką backpackersów. Gdy po raz pierwszy weszliśmy na tę najbardziej kultową ulicę Bangkoku (Khao San: tłum ulica Zmielonego Ryżu) oszołomił nas miażdżący hałas muzyki wydobywającej się z każdego pojedynczego baru, tańczące tłumy na ulicach, tajskie jedzenie zajmujące każdy wolny centymetr chodnika. Wow! Ta ulica wibruje życiem, energią, nieokiełznaną młodością i pewną specyficzną tajlandzką tandetnością. Może przerażać, może się nie podobać, może zdegustować. My poczuliśmy się jak w domu. To bardzo pozytywne doświadczenie. Dowiedzieć się, że pod płaszczykiem mamy, żony, pracownika, osoby dojrzałej i jakoś ustabilizowanej (ojesu!) jest wciąż ta sama dziewczyna, która chce tańczyć do rana i chłonąć świat wszystkimi zmysłami. Czy pomogły mi w tym tradycyjne tajskie drinki sprzedawane nie w szklance, a w wiaderku? Nie wiem, nie wnikam 🙂
Prosto z ulicy
Tajska kuchnia to w ogóle oddzielny temat, na który można by stworzyć z piętnaście kolejnych postów. Rzeknę tylko, że nie bez powodu uznawana jest za jedną z najlepszych na świecie. Niezwykłe smaki, aromaty, różnorodność, egzotyka – to wszystko sprawia, że znaczącą część tajskich podróży spędzasz na wybieraniu, a następnie konsumowaniu ulicznych przysmaków. Zioła, przyprawy, limonka, trawa cytrynowa, chili, kokos i mięsiste krewetki…na samo wspomnienie robię się głodna. Nie wszystko jednak wzbudzało mój zachwyt, a kilku potraw nie spróbowałabym, choćby mi za to zapłacono 😉 Zdecydowanie gustowałam w daniach, które przygotowywano na moich oczach. Taki pad-thai na przykład, zjedzony w dziesiątkach porcji. Sticky rice z mango lub bananem, który zdeklasyfikował wszystkie znane mi desery, a koszt jego zaledwie 5 zł. Łagodna zupa kokosowa Tom Kha, której odpowiednika na próżno szukać polskich lokalach. Przy ulicznych straganach stołują się na co dzień rdzenni Tajowie, nie ma więc lepszej rekomendacji. Czy mieliśmy jakieś rewolucje żołądkowe, przed którymi nas ostrzegano? Żadnych. Być może pomogły probiotyki, które profilaktycznie przyjmowałam, a może po prostu nie taki diabeł straszny… 🙂
Miasto (nie) dla każdego
Wracając do początkowej tezy. Bangkok można uwielbiać, ale można go też szczerze znienawidzić. Za nieznośny zaduch, za ekstremalny ruch na drogach, za zanieczyszczenie powietrza (och, wait…!) za wiszące nad głowami kable, za brak śmietników, za brud na ulicy, za tłumy i wieczne próby naciągania 😉 Tak, Bangkoku można nie polubić, a dla osób o wyostrzonym zmyśle estetycznym może być nawet przykrym doświadczeniem. Może i mój odbiór byłby trochę inny, gdybym miasto poznawała z Matyldą u boku, bo wszystkie okoliczności, o których piszę wyżej generowałyby stan lekkiego niepokoju. Gdy moja odpowiedzialność spoczywała tylko na własnej osobie – nic z lokalnego kolorytu miasta, nie mogło odebrać mi radości z jego poznawania. Ta złożoność, ten dynamizm, te smaki! Przepadłam w Bangkoku totalnie, zupełnie i na całe życie, chociaż życia przez całe życie w nim nie chciałabym sobie nawet wyobrażać 🙂
O Bangkoku szykuję jeszcze jeden post, a w nim o tym:
– jak wpadliśmy w sidła lokalnej mafii turystycznej!
– o Tajach naciągaczach i Tajach najcudowniejszych ludziach chodzących po tej planecie
– o dzielnicach biznesu i kasy z najpiękniejszym parkiem #ever w tle
– i o tym co robią striptizerki na kilka chwil przed rozpoczęciem pracy 😉
Do przeczytania wkrótce!
* Pełna nazwa Bangkoku brzmi (uwaga dużo czytania): Miasto aniołów, wielkie miasto [i] rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana.
12 komentarzy
to zrobilas ten tatuaz?
Wow! Z wypiekami na twarzy czytałam ten wpis! Podróż życia!
Dzięki za ten wpis. Przeniosłaś mnie na chwilę do Miasta Aniołów 🙂
Ale podróż!!! Napisałaś tak, że przez chwilę można tam być z Tobą. Dzięki!
Dziękuję za cudny wpis. Przez chwilę byłam tam z Tobą:-)
Aguś poproszę o 2,3 i 10 część ! Poczułam lekki niedosyt, że tak szybko łyknęłam Twoją lekturę.
Koniecznie muszę się tam wybrać Twoimi śladami 😉
Świta przygoda !
[…] Dlatego po wszystkim chwyciłam w palce róg mojej wieczorowej sukni i z gracją damy wróciłam na głośny i obskurny Khao San. W poszukiwaniu balansu. Bangkok i jego milion twarzy. Taki właśnie jest […]
Cuuudowny wpis. Jedzenie! Więcej jedzenia!!!!
Świetna relacja! Czuję niedosyt 🙂
Mój kolega właśnie wybrał się do Tajlandii. Ciekawe czy będzie miał podobne wrażenia do Twoich 🙂
Ja podobnie miałam z Bombajem i Delhi (jeśli chodzi o intensywność doznań bombardujących zmysły, poza zyciem nocnym, które w Indiach na ulicy nie istnieje tak
jak w Tajlandii). Natomiast Bangkok mnie nie zauroczył, wręcz przeciwnie, przemielił, wymęczył i wyczerpał, a zwłaszcza Khao San, ale też wpłynęły na to okoliczności. W Indiach byliśmy w czasach przed dzieckiem, w Bangkoku – z 2,5-letnią córeczką, po prawie 3 tygodniach w innych miejscach Tajlandii, w dodatku tuż po śmierci tajskiego króla, więc prawie nigdzie nie było muzyki, żadnych tańców na ulicy, a więc przypuszczam, że i mniej wibrującej energii (chociaż z perspektywy rodzicow z małym dzieckiem to nawet może i lepiej;)) Za to pokochaliśmy Chiang Mai.
PS. Nie przyjmowaliśmy probiotyków i nie mieliśmy żadnych problemow żołądkowych. Nasze dziecko (oraz dzieci znajomych) też nie. Co prawda były ostrożne w próbowaniu tajskich smakow, ale nie dbaliśmy przesadnie o czystość rąk, moja córka zabkowala i brala wszystko do buzi, a roczna coreczka znajomych pożywila się frytką panierowaną piaskiem z ogródka jednej z knajp na Khao San.
[…] Bangkok, słów kilka o miłości trudnej, ale wielkiej […]